Reżyserzy teatralni mają inklinacje do używania drabin jako symboli. Jeden reżyser, Adam Hanuszkiewicz, użył tego stopniowanego przedmiotu w celu umieszczeniu na nim Bogu ducha winnego aktora, mówiącego dość długi monolog na szczycie Mont Blanc. Inny reżyser znacznie wybitniejszy zastosował drabinę w niesłychanej wprost sztuce według „Pod wulkanem” (Malcolm Lowry, nieoceniony) o fascynującym i przekonującym tytule „Powolne ciemnienie malowideł”. Na drabinie owej tkwił bardzo dowcipny aktor, który jednak notorycznie nadużywał. Ale trzymał sie mocno i nie spadał, chociaż moim zdaniem, jeśliby spadł dodałoby to specyficznego blasku tej scenie. Ale nie spadł.
W taki oto sposób pojawiła się drabina jako pojęcie artystyczne i geograficzne, a właściwie topograficzne. Aktorzy włazili na jej szczyt i szczyt ten spełniał istotne zadanie w dramaturgii spektaklu. Aktor, który kurczowo trzymał sie drabiny w przedstawieniu Jerzego Grzegorzewskigo miał zresztą pewne kłopoty z odnalezieniem sie w życiu i w swojej jakiejś porządnej tożsamości. Bardzo mi go było żal. I tak wyobrazałem sobie, że poewnego razu podejdę do niego w Okrąglaku u Manatki Komar i spojrzawszy mu znacząco w oczy powiem kim jest. Powiem: „Jesteś Czesiek, psiakrew!”. I może nareszcie załapie się na tożsamość.
Nic takiego nie nastąpiło. Byłem zmuszony raz do niego NIE podejść, do człowieka zmęczonego dłuuugą przygoda alkoholową i to na mojej ulicy byłem zmuszony nie podejść. Wiedziałem, że będzie chciał pożyczyć pięniąchy na dalszą przepisaną prawem azylu balangę. A dać mu nie chciałem, chociaż serce mi krwawiło z powodu jego cierpień charakterystycznych dla głodu alkoholowego. Zaciąłem się jak jaki głupi pedagog, albo szlachetny amator. No, tak było.